SUKCES PO POZNAŃSKU 6/2022
| 39 | CZERWIEC 2022 Od drugiego roku życia wiedział, że będzie szewcem. A dokładnie, to od momentu, gdy zamiast wiśniowego kompotu napił się anoliny. Był to roztwór specjalnego proszku i wody, spirytusu albo denaturatu, który stosowano do zaczerniania butów wytwarzanych ze skóry. Ojciec, też szewc, trzymał ją w butelce patentowej na stole w warsztacie. Z Bernardem Jakubowskim – szewcem, w którego żyłach zamiast krwi płynie anolina – rozmawiamy o pasji do szycia i naprawiania butów. ROZMAWIA: KAROLINA MICHALAK | ZDJĘCIA: SŁAWOMIR BRANDT SZEWC Jest Pan trzecim pokoleniem szewców w rodzinie. Bernard Jakubowski: Ojciec urodził się w Wieluniu. Gdy miał osiem miesięcy wraz z rodzicami wrócili do Białężyna koło Długiej Gośliny, rodzinnej wsi dziadka Franka. Dziadek prowadził zakład naprawy obuwia wUchorowie. Tuż przed wojną ojciec został wysiedlony na Podlasie w rejony Ciechanowca. To były czasy, w których dosłownie za pracą trzeba było się nachodzić. Ojciec, jak domokrążca, wędrował po wsiach od domu do domu i, oprócz zajmowania się butami, wykonywał różne drobne prace naprawcze. Do Długiej Gośliny wrócili dopiero w 1947 roku. Mówię „wrócili”, ponieważ na Podlasiu ojciec wychodził sobie moją mamę (śmiech). To był ciężki okres, w którym ludzie nie mieli pieniędzy. Obowiązywał handel wymienny: ja ci naprawię buty, a ty mi zapłacisz jajkami – tak w telegraficznym skrócie. Ale nie zawsze to wystarczało, aby utrzymać rodzinę. Podglądał Pan pracę dziadka i ojca, i tak zapałał miłością do butów? Jasne, że podglądałem ojca w pracy. Już jako uczeń szkoły podstawowej kołkowałem dla niego zelówki. Bo widzi Pani, teraz buty się klei, a kiedyś buty się szyło albo kołkowało. W zelówkę i podeszwę wbijano młoteczkiem drewniane kołeczki, które spajały ze sobą poszczególne warstwy. Byłem też jego kurierem. Po skończonej pracy ojciec pakował buty do torby, a ja rowerem odwoziłem je do właścicieli i kasowałem pieniądze. A jeszcze zawsze coś mi się skapnęło na oranżadę. A co z formalną edukacją? Do szkoły chodziłem do tak zwanego „Oxfordu”. Trzy lata nauki w klasie na specjalizacji szewskiej przeplatane nauką zawodu w zakładzie. Trzy dni chodziło się do szkoły i trzy dni spędzało się u majstra na przyuczeniu zawodu i nabyciu praktycznych umiejętności. Tajniki zawodu zacząłem poznawać u majstra Franciszka Czarneckiego w zakładzie na ulicy Garbary 35. Pierwsze zadanie, które otrzymałem, to było łączenie w pary porozrzucanych po zakładzie kopyt. Potem były bardziej ambitne, jak na przykład wykonywanie trepów, czyli butów dla zawodników Warty Poznań. W pierwszej klasie odbyliśmy pięciotygodniowy kurs przyuczenia do zawodu w Radomiu. Funkcjonowały tam Radomskie Zakłady Przemysłu Skórzanego „Radoskór”, w których mogliśmy podglądać proces produkcyjny obuwia. W tamtejszym technikum poznawaliśmy między innymi technologię maszyn czy specyfikę garbowania skór. Jakie wrażenie wywarły na Panu Zakłady, tak inne od tych, w których do tej pory Pan bywał? Byłem otumaniony i zaskoczony. Nie miałem wcześniej pojęcia, jak wygląda produkcja buta na skalę przemysłową. Pierwszy raz zobaczyłam taśmę i sposób wytwarzania inny od ręcznego. Przyznam, że mimo że miałem świadomość, jak bardzo maszyny ułatwiają i przyspieszają pracę, to nigdy nie chciałem pójść w tym kierunku. Majster zawsze powtarzał hasło: w młotku fason i ja się tego trzymam już 60 lat. Po trzech latach nauki, aby skończyć szkołę i zdobyć GŁOS BIZNESU
Made with FlippingBook
RkJQdWJsaXNoZXIy NzIxMjcz