SUKCES PO POZNAŃSKU 6/2022
| 41 | CZERWIEC 2022 dostęp do towarów, serwisu maszyn, otrzymywaliśmy stałe i systematyczne wynagrodzenie. Ze Spółdzielni otrzymywało się określoną ilość towaru, na konkretną liczbę par butów.Wszystkomusiałobyć ewidencjonowane. Każdy rozkrój ze skóry musiał zostać zapisany. Wiadomo było, ile par butów wyjdzie z jednego kawałka skóry, więc łatwo było nas kontrolować. Spółdzielnia zbankrutowała na początku lat dziewięćdziesiątych. Zaczęło brakować na rynku fachowców, dobrej jakości towarów, a nasze wzory były już przestarzałe. W pewnym momencie straciliśmy płynność finansową, niektórzy traktowali Spółdzielnię, jak własny folwark i wyciągali z niej, co się dało. Coraz lepiej zaczęło się wieść „prywaciarzom”, którzy mieli pieniądze, wyjeżdżali na Zachód, podglądali i ściągali nowinki. Od kiedy pracuje Pan na własny rachunek? Od 1995 roku pracuję na swoim, tu, gdzie właśnie rozmawiamy, na ulicy Kopernika 10. Na rozruch warsztatu okazyjnie wykupiłem od Spółdzielni niezbędne do pracy maszyny. Miałem także swoich stałych klientów, którzy przyszli tutaj za mną, ku niezadowoleniu mojej żony. Wie Pani, że niektóre klientki przychodzą do mnie z butami, które wykonywałem dla nich jeszcze w czasach Spółdzielni? A przecież ja na swoim jestem już od 27 lat! To skoro wspomniał Pan już żonę… Różnie bywało, ale wytrwaliśmy w miłości przez 50 lat. Na początku z trójką dzieci funkcjonowaliśmy w 40 metrowym mieszkaniu. Żaby utrzymać rodzinę na godnym poziomie, przynosiłem pracę do domu i po godzinach szyłem i naprawiałem buty. Trójka małych dzieci, porozkładane po kątach kawałki skóry, ciągnące się metry przędzy, wszechobecny zapach butaprenu i żona cała w pąsach, ponieważ miała uczulenie na klej – chyba łatwo sobie wyobrazić panującą w domu atmosferę. A dziś? Żona prowadzi mi całą buchalterię i widzi, jak to wygląda i tylko czasem dopytuje, kiedy skończę. Widzi Pani, mam problemy z biodrem, kręgosłupem, ale nie na tyle, żebymmyślał o zamknięciu zakładu. Ja bym chciał jeszcze pogrzebać w tych butach. Zresztą to miejsce i ta okolica ma swój klimat. Tutaj wszyscy się znają i zastanawiają się na głos: „co to będzie Beniu, jak ciebie zabraknie?”. Ma Pan następców? Żadne zdzieci nieposzłowmoje ślady. Inne temperamenty, patrzenie na świat i pomysły na siebie. Odmałegowidziały, jak żmudną i wymagającą skupienia pracę wykonuję. Ile cierpliwości i siedzenia na przysłowiowym tyłku potrzeba, by wykonać czy naprawić jeden but, niekiedy nawet przy minimalnym zysku. Jeden syn, można powiedzieć, że pracował w branży szewskiej. Po skończeniu studiów na Akademii Wychowania Fizycznego pracował jako przedstawiciel handlowy w firmie School. Kolejno współpracował z firmą azjatycką, od której kupował i sprowadzał do Polski komponenty szewskie niezbędne do wyrobu współczesnego obuwia i zaopatrywał w nie poznańskie zakłady. Także epizod związany z branżą miał, ale za krótki, by złapać bakcyla do rzemieślniczej i stacjonarnej pracy. Ile par butów Pan wykonał? Trudno policzyć, ale tak z parę wagonów kolejowych to pewnie by było. Jaką część swojej pracy lubi Pan najbardziej? Lubię, jak ja to mówię, taką sierotkę, której mogę nadać nowe życie. Im bardziej zniszczony, tym bardziej mnie cieszy, bo to wiąże się z wyzwaniem, a mi ciągle się chce (śmiech). Dzisiejsze obuwie wytwarzane jest z najdziwniejszych i najtańszych materiałów. Ze względu na łatwą dostępność, też mniej je szanujemy, dlatego nie narzekam na brak pracy, co chwilę ktoś wchodzi z rozklejonym butem, złamanym obcasem czy przetartą tenisówką. z GŁOS BIZNESU
Made with FlippingBook
RkJQdWJsaXNoZXIy NzIxMjcz