SUKCES PO POZNAŃSKU 12/2020

34 | GŁOS BIZNESU sukces PO POZNAŃSKU | GRUDZIEŃ 2020 Z TYŁU SKLEPU W PRL-U B ieganie po sklepach, stanie w kolejce nawet za najdrobniejszymi rzeczami. Dzisiaj wydaje się to bardzo dziwne i niesamowite, że godziny spędzało się stojąc na mrozie (tak, tak wtedy jeszcze były zimy), by dostać paczuszkę rodzynek, żelatynę, galaretkę, ciastka, cukierki, kawę... i dziesiątki innych produktów. Potem wie- le z nich było na kartki, co i tak nie pomagało, bo często nie było ich w sprzedaży. Zostawał handel wymienny, gdy miało się coś na wymianę, znajomości, kontakty i czasem układy. Dziwne czasy, ale dla wielu święta miały właśnie wtedy smak i zapach, bo cytrusy jadało się tylko w Boże Narodzenie, tak jak makowce, pierniki, bigos i wiele innych przysmaków. NA RYNKU BERNARDYŃSKIM A jak to wyglądało z tyłu sklepu, gdzie kierownik musiał być nie tylko kupcem, ale i dyplomatą, psychologiem, lo- gistykiem i do tego mieć jeszcze to coś, dzięki czemu mógł zarabiać mimo wszystkich obostrzeń, przepisów, zjednoczeń, rozdzielników i przeróżnych tego typu przepisów? Marian Augustyniak można powiedzieć, że jest kupcem z dziada pradziada, a w zasadzie z prababki. Handel i gastronomia nie mają dla Niego tajemnic, szczególnie, że han- dlował już jako młodzieniec, poma- gając rodzinie, która miała stragan na Rynku Bernardyńskim. – To była prawdziwa szkoła życia – opowiada. – Jednego dnia sprze- Cała Polska z zapartym tchem śledziła, czy statek z cytrusami dotrze na czas, czy owe cytrusy trafią do sklepów i w końcu do domów. To były czasy, kiedy wszystko się zdobywało. Nie można było iść do marketu i zrobić jednych wielkich świątecznych zakupów. Polowania rozpoczynały się już znacznie wcześniej, nawet na półtora miesiąca przed świętami. Doskonale wie o tym Marian Augustyniak, który żeby sprzedać czekoladę, musiał ją najpierw zetrzeć na tarce. TEKST: ELŻBIETA PODOLSKA | ZDJĘCIA: PIOTR JASICZEK, ARCHIWUM dawaliśmy np. 3 tysiące kalafiorów, 2 tony truskawek, 5 ton ziemniaków. Dzisiaj to brzmi niewiarygodnie, ale wtedy tak było. Takie ilości sprzedawało się od 4.00 rano mniej więcej do 16.00. Ten towar trzeba było zorganizo- wać, przywieźć. I co ważne, sprawdzać ceny, bo ustalał je kierownik targowiska wywieszając co rano u siebie. Nie wolno było ich zmieniać i trzeba było tego pilnować. Moja mama dostała karę, bo któregoś dnia sprzedała czereśnie o 10 groszy drożej niż było ustalone i nic nie pomogły tłumaczenia, że ceny były późno wywieszone, a czereśnie zostały z dnia poprzedniego, kiedy miały właśnie taką cenę. Ja jeździłem po towar na dworzec kolejowy, bo owoce i warzywa odbierało się z pociągu – były w ten sposób przesyłane przez rolników i sadowni- ków. Pociągi przyjeżdżały nawet o 1 w nocy, albo jeszcze później. Trzeba też było jechać do rolników po ziemnia- ki, do sadowników po jabłka. Często obracało się kilka razy w ciągu dnia, żeby zwieźć cały zamówiony ładunek. To były nawet trasy po kilkaset kilo- metrów, np. po czereśnie pod Kłodzko. Zarabiało się dużo, ale było naprawdę ciężko. Pracowało się do grudnia, potem trzy miesiące przerwy i znowu w marcu wracało się na plac. SKLEP (PÓŁ)PRYWATNY Szczególnie ciężko było przed świę- tami. Towar trzeba było wcześniej załatwić i każdy chciał coś kupić, żeby rodzina miała frykasy: jajka, kapustę, włoszczyznę. – Rynek był moją szkołą JEDNEGO DNIA SPRZEDAWALIŚMY NP. 3 TYSIĄCE KALAFIORÓW, 2 TONY TRUSKAWEK, 5 TON ZIEMNIAKÓW

RkJQdWJsaXNoZXIy NzIxMjcz