SUKCES PO POZNAŃSKU 12/2020

36 | GŁOS BIZNESU sukces PO POZNAŃSKU | GRUDZIEŃ 2020 życia. Mieszkaliśmy przy Szewskiej i nawet do domu trafiali handlarze z towarem. Nie było chłodni, trzeba było wszystko szybko sprzedać. W latach 80. prowa- dziłem już sklep spożywczy na rogu Garbar i Wielkiej. Sześć sprzedawczyń, klienci czekali w kolejkach nawet po kilka godzin, bo mogli u mnie dostać towary defi- cytowe, nawet niedostępne Bobo Fruty – mówi Marian Augustyniak. – To była istna orka na ugorze, żeby coś załatwić. Jak w skeczu Kabaretu Tey z Laskowikiem i Smoleniem „Z tyłu sklepu”. Bardzo się starałem, żeby można było u mnie kupić towary zwykle niedostępne. Oczywiście sklep nie był mój prywatny, należał do spółki producentów branży spożywczej. Wtedy wszyst- ko podlegało pod spółdzielnie, zjednoczenia, które miały swoje przepisy a w tym okresie handel deta- liczny działał w oparciu o … rozdzielniki i przydziały. Liczyło się wtedy zaufanie, jakim obdarzali cię dyrek- torzy zakładów produkujących deficytowe towary. CYTRUSY NA STRAGANIE I TARCIE CZEKOLADY Marian wspomina, kiedy pewnego razu dostał 8 ton czekolady w tabliczkach. Biorąc pod uwagę fakt, że tego produktu nigdzie nie było, radość podwójna. – Okazało się jednak, że nie mogę jej sprzedać w sklepie, bo nie mam takiego prawa. Czekolada wtedy miała trwałość od miesiąca do trzech, w zależności jak była opakowana. I co ja miałem zrobić? Miałem szczęście, bo zgadałem się z szefem Hortexu na całą Polskę, że oni potrzebu- ją wiórki czekoladowe do deserów i nigdzie nie mogą dostać – mówi Marian Augustyniak. – Nie mogłem zostać z czekoladą w tabliczkach, za którą już zapłaciła spółka. Zamknąłem sklep i cała obsługa przez dwa dni, wszelkimi tarkami, w domu tarła czekoladę na wiórki. Niebywałe prawda? Brzmi, jak wymyślona historia. Jest czekolada, której sprzedać nie można normalnemu klien- towi w sklepie. Wtedy każdy musiał być kreatywny, nie miał innego wyjścia. Innym razem, tuż przed świętami, dostał wiadomość, że przyszedł cały pociąg cytrusów. Było tego chyba z 10 wagonów, ale dyrekcja załamywała ręce, że nie ma jak tego sprzedać, bo tak niewiele czasu zostało do Wigilii. Zdecydował się zaryzykować i wziąć do sklepu cały wa- gon. Nie chciał tego sprzedawać w sklepie, bo nie miałby jak handlować innymi towarami. Musiał wynająć stragan i postawić go na zewnątrz. Jedna z ekspedientek sprze- dawała na nim cytrusy. – Było ciężko, ale załogę miałem taką, że każdy pracował za czterech, ale wiedział, że na końcu dostanie wypłatę o wartości 6 pensji. Każdemu się opłacało – mówi Augustyniak. – Deficytowym towarem była też wtedy mąka ziemniaczana, tak bardzo potrzeb- na w kuchni, szczególnie przed świętami. Załatwiłem u dyrektora zakładów w Trzemesznie, że ją dostanę do sklepu. Ponieważ jednak był to produkt strategiczny, nie mogłem go dostać w torebkach, tylko w workach. Toreb- ki papierowe dostałem osobno. Przez wiele dni w sklepie i na zapleczu unosiły się obłoki pyłu, bo stale warzyliśmy kolejne porcje. SANGRIA NA WAGĘ ZŁOTA Już w listopadzie zaczynało się gromadzenie zapasów świątecznych: słodyczy, ale też produktów do pieczenia. Potem pozostawało zdobycie warzyw, owoców, no i oczy- wiście mięsa i wędlin. W handlu było wiadomo, że nie mamy czasu biegać po sklepach, stać w kolejkach, więc odbywał się tak zwany handel wymienny. – Ja załatwiałem produkty spożyw- cze, słodycze, cytrusy, kawę, dobrej jakości wina a nawet jedną z pierwszych wyprodukowanych w Polsce kiełbas salami po które zjawiali się pracujący w innych sklepach, a ja odbierałem torbę z mięsem, wędlinami, telewizor i inne artykuły codziennego użytku – wyjaśnia Marian Augustyniak. Dzisiaj brzmi to jak bajka, ale przecież wielu poznaniaków pamięta, jak stali w kolejkach do delikatesów na parterze Okrąglaka, gdzie pan Marian także był kierownikiem. – Któregoś dnia, a było to pod koniec lat osiemdziesiątych, kupiłem cały transport wina Sangria – dodaje. – Nosiliśmy je w deszczu do Okrąglaka i potem na 7 piętro, gdzie był magazyn. Okazało się, że kartony rozmokły i pospadały etykiety. Nie dało się tego sprzedawać. I co? Dostałem nowe etykiety i moja załoga zamieniła się w naklejaczy po godzinach. Ile było takich sytuacji. Żeby dostać np. makaron od producenta, trzeba było najpierw kupić np. buty i sprze- dać je firmie, która miała szklane słoiki. Następnie te słoiki sprzedać innej firmie, która produkowała dżemy, ale miała znajomości w młynie i mogli dostać mąkę. I już za tę mąkę dostarczoną do zakładu produkującego makaron, można było go dostać. – W handlu zawsze liczył się i liczy nos – mówi Marian Augustyniak. – Trzeba mieć tzw. żyłkę do handlowania. Nieraz dobrze wychodziłem na moich posunięciach. Któ- regoś roku dostałem na jakiś czas przed świętami cytrusy, których nie miałem gdzie przechowywać. Obniżyłem cenę i szybko wszystkie sprzedałem. Dostał je także inny sklep, który utrzymał cenę, ale musiał się napocić znacz- nie więcej, bo sprzedaż nie szła tak szybko. Teraz w sklepach jest wszystko. Nie trzeba stać w ko- lejkach, chyba że do kasy. Można wszystko zamówić do domu. Nie ma już jednak tej adrenaliny, którą mieli nasi rodzice i dziadkowie. Nie ma już tropicieli, poszu- kiwaczy, zdobywców. Jedno łączyć powinno pokolenia: pachnąca i błyszcząca choinka i stół z przysmakami kochanymi przez całą zgromadzoną przy nim rodzinę. z

RkJQdWJsaXNoZXIy NzIxMjcz