SUKCES PO POZNAŃSKU 3/2024

88 | Z SUKCESEM | MARZEC 2024 nie spotkałbym Krzyśka i nie zdobył Annapurny. Wszystko było po coś. To był czas, kiedy dobrze zarabiałem, zatem nie było nawet finansowej bariery, by tam nie pojechać. No dobrze, a co z kondycją fizyczną? Pracowałeś przecież za granicą na wyspie, na której nie ma gór? Tak, ale w tamtym czasie byłem także jednym z najlepiej wyszkolonych taterników jaskiniowych w Polsce. Potrafiłem się wspinać, znałem techniki poręczowania jaskiniowego, byłem w bardzo dobrej kondycji fizycznej. Wszystko przemawiało za tym, żeby jechać. Pojechałeś i choć od tego wydarzenia minęło ponad 30 lat, to ciągle jesteś jedynym poznaniakiem, który stanął na tym szczycie. Nieskromnie powiem, że tak (uśmiech). Opowiedz o tej wyprawie. Cała wyprawa zamknęła się w niespełna dwóch miesiącach. Trwała od 7 września do 25 października i był to jeden z lepszych okresów w moim życiu. Warunki były trudne, ale zespół dobry i wspierający się, a co najważniejsze wszyscy wrócili żywi. Początek wyprawy nie zapowiadał wcale mojego osobistego sukcesu. Pierwsza wątpliwość pojawiła się, jeszcze nim rozpoczęliśmy trekking. W Katmandu zaraz po przylocie zginął mi bagaż główny. Zostałem bez butów, bielizny, kombinezonu puchowego. Nie miałem kompletnie nic. W sherpa shopie musiałem kupić niezbędny ekwipunek, a część rzeczy pożyczyłem od kolegów z wyprawy. Kolejny trudny moment miałem podczas pierwszego wyjścia z bazy w góry. Było to wyjście aklimatyzacyjne, cała wyprawa wyszła tyralierą, każdy po 20-25 kg sprzętu na plechach. Weszliśmy na wysokość 5500 m n.p.m. i spędziliśmy noc pod gołym niebem, nie rozbijając namiotów. Miałem koszmarną noc. Bolała mnie głowa, całe ciało opuchło. Gdy rano wracałem do bazy, pomyślałem „Sprutta, to jest koniec twojego wspinania”. Jednak po dwóch dniach odpoczynku w bazie poczułem moc i kontynuowałem himalajską przygodę. Podjąłem z grupą drugie wyjście na wysokość 6100 m n.p.m., kolejno trzecie wyjście na wysokość 6450 m n.p.m., dalej czwarte do wysokości 6850 m n.p.m., piąte do 7200 m n.p.m., a szóste wyjście było ostatnim, którego celem był atak szczytowy. I do szczytu doszedłeś już bez żadnych wątpliwości? Podczas ostatniego podejścia pojawił się moment zwątpienia. Gdy ruszyłem o 6 rano w górę, zrobiło mi się strasznie zimno i pojawiła się myśl o powrocie – przypomnę, że nie miałem puchowego kombinezonu. Połączyłem się wtedy z bazą, z kierownikiem Krzyśkiem Wielickim i powiedziałem, że nie dam rady i zawracam. Krzysiek mnie wtedy zmotywował, powiedział, że mam się nie wygłupiać, że za 100 metrów wyjdę na słońce i zrobi mi się ciepło. Zasugerował, że muszę się zacząć szybciej ruszać. Zapewniał, że mnie widzą przez lornetkę i jestem już blisko. Założyłem sobie wtedy taki autorski rytm 14 kroków, na myśl o 14 ośmiotysięcznikach. 14 kroków, pauza i regulacja oddechu, która nie jest łatwa na tej wysokości. Instynktownie stworzyłem własne tempo, które pozwoliło mi poruszać się z prędkością 100 m na godzinę, czyli dość szybko i sprawnie. Wysokość od 7300 do 8100 m n.p.m. pokonałem w 8 godzin, wliczając w to odpoczynki i spotkanie z Wandą Rutkiewicz, która schodziła już ze szczytu. Jakie to uczucie stanąć na szczycie? Szczęście niezmierne, bo cała droga na szczyt to bicie swoich rekordów. Na wysokości 8091 m n.p.m. spędziłem około 12 minut, kontemplując ciszę i delektując się samotnością. Mimo że jestem ekstrawertykiem, lubię ludzi i ich towarzystwo, to jednak wtedy odkryłem, że w górach wolę być sam, bo góry wymagają skupienia. Połączyłem się z bazą, poinformowałem, że jestem na szczycie, a oni potwierdzili, że mnie widzą. Wiedziałem z literatury i opowieści kolegów, że zejścia są znacznie trudniejsze i muszę się o wiele bardziej skoncentrować, żeby nie zrobić błędu i nie spaść. Przed zmrokiem byłem znów w obozie na 7300 i z dwoma termosami herbaty czekałem na partnerów. Najgorszy moment w górach? Straciłem najbliższą mi osobę, z którą chciałem spędzić resztę życia. To było podczas międzynarodowej wyprawy na Manaslu, na którą wybrałem się z Sylwią, moją ówczesną dziewczyną. W pewnym momencie, podczas dochodzenia do obozu na wysokości 7200 m n.p.m. zniknęła, a jej ciało nigdy nie zostało odnalezione. Po tym wypadku opuściłem wyprawę. Poza górami czym się zajmujesz? Ostatnio ortopedią techniczną. Pracuję w zespole zaopatrującym ludzi po amputacjach w protezy. Pomagam ludziom stawać na nogi i wracać do umiejętności chodzenia, czyli podstawowego i naturalnego ruchu, bądź chwytania, jeśli stracili rękę. Jestem także muzykiem w zespole Jig Reel Maniacs grającym muzykę celtycką. Występuję już w nim 30 lat. Myślę sobie czasem, że może to właśnie muzyka uratowała mi zdrowie, a nawet życie. Co to znaczy, że muzyka uratowała Ci życie? Z Piotrem Pustelnikiem wspinaliśmy się na Czo Oju. Byliśmy już blisko szczytu na wysokości 7700 m n.p.m. i zaczęły mi drętwieć palce. Wtedy zapaliła mi się czerwona lampka i wizja tego, że już nigdy nie zagram na gitarze. „Sprutta, jak ty chcesz jeszcze pograć na gitarze, to zejdź lepiej na dół” – przekonałem sam siebie. Zszedłem, nie zdobywając szczytu. Nieparcie do przodu spowodowało, że dziś mogę cieszyć się życiem, zdrowiem i grać w świetnej kapeli. I jeszcze mogę organizować spotkania „Ludzie Gór”. Zapraszam oczywiście serdecznie na koncerty i spotkania! z

RkJQdWJsaXNoZXIy NzIxMjcz